Back to school z Biedronką, czyli haul słowem pisany #2
Biedronka w tym roku wystrychnęła mnie na dudka już drugi raz. Zanotowałam sobie w dwóch (!) kalendarzach daty wejścia ofert papierniczych. Pierwsza z nich okazała się mylna i artykuły rzucono już na kilka dni przed rzekomą premierą. Uznałam, że to jednorazowy błąd i cierpliwie czekałam na drugą ofertę. A tu jak grom z jasnego nieba pada informacja, że w niektórych Biedronkach znowu dali wcześniej produkty z oferty poniedziałkowej. Obawiam się, że i trzeci raz może się tak zdarzyć, ale z drugiej strony, znając życie i prawa Murphy'ego, zapewne jeśli pójdę w czwartek rano pod sklep, to tym razem nic nie będzie. Ale to się okaże, a póki co udało mi się kupić wszystko to, co planowałam, mimo tych (nie)drobnych niedogodności.
Zacznę może od największej rzeczy, czyli planera. Znalazłam go dopiero w trzeciej Biedronce, podobnie jak blok z papierami ozdobnymi. No cóż, motyw z jednorożcami to chyba jeden z tych najbardziej pożądanych przez dziewczyny i to niezależnie od wieku. Jest pionowy i składa się z czterech części: ozdobnego kartonu z dziurką na gwoździk, wydzieranego planu lekcji z możliwością zmiany w trakcie roku, kalendarza podzielonego na miesiące oraz cudownych karteczek i naklejek. Gdyby nie ta ostatnia część, z pewnością bym się na niego nie skusiła, ale z ich powodu nie dałam rady go nie kupić. Mam tylko nadzieję, że uda mi się zorganizować gwoździk na ścianę na mojej stancji. Poprzedni kalendarz wisi na przyklejonym gumą blu tack plastikowym haczyku z Pepco... Cóż, nie jestem zbyt dumna z tej konstrukcji, ale spełnia swoje zadanie.
Blok papierów kreatywnych to kolejna rzecz, za którą musiałam się trochę rozejrzeć po sklepach. Jego "flamingowego" brata znalazłam już w pierwszej Biedronce, do której zaszłam, ale cóż, nie jest to motyw w moim stylu. Za to pastelowe jednorożce i kotorożce - ooj, chyba trudno znaleźć coś, co bardziej by do mnie pasowało.
Drobiazg ten nie należy do najtańszych. 10 złotych za 16 kartek i dwa arkusze naklejek typu literki i cyferki? Tak, to wydaje się dużo, ale z drugiej strony wystarczy spojrzeć na koszt materiałów do scrapbookingu w Empiku i jakoś od razu koszt ten wydaje się przyjaźniejszy. A nie są to jednak zwykłe kolorowe papiery, tylko drukowane kartki bardzo dobrej jakości. Są cieńsze i grubsze, a wszystko dobrze się trzyma na bardzo sztywnym, grubym kartonie, który też można kreatywnie wykorzystać.
Jeśli chodzi o rzeczy "zapachowe", to oferta w większości się powtarza z tą, która była w zeszłym roku lub nawet poza "sezonem przedszkolnym". Jako że sporo z tych rzeczy już mam, a niektórych nie potrzebuję, tym razem kupiłam tylko dwie - zapachowe gumki do ścierania oraz cukierkowe markery. Gumek nigdy dość, zwłaszcza jeśli się jest perfekcjonistą i zawsze wszystko najpierw robi ołówkiem, a markery w sumie kupiłam tylko dlatego, że mam ich edycję "owocową" (kupioną jeszcze w liceum) i bardzo ją lubię.
Kolory są intensywne, zapachy również, a i końcówka ciekawa, bo szeroka u dołu, ale wąska na górze - zupełnie jak w pisakach Crayola Super Tips. Kolorów jest niestety mniej niż w klasycznej wersji, bo tylko osiem. Co ciekawe, rzekomo ta wersja jest słodyczowa, przynajmniej tak głosi opakowanie, tymczasem na etykietach markerów widnieją nazwy poszczególnych zapachów i są one... owocowe. Tak oto mamy czarną malinę i różowego arbuza, a nie - jak sugerowałyby obrazki z tyłu opakowania - czarną coca-colę czy różowe lody. No chyba że chodzi o malinowy napój i arbuzowe lody? Tak czy inaczej, czuję się trochę oszukana, ale tylko trochę, bo na szczęście same markery pachną ślicznie - o wiele ładniej i intensywniej niż żelopisy z tej edycji, które kiedyś kupiłam.
Wiem, że niektórzy nazywają te scentosowe rzeczy "śmierdziuchami", ale ja osobiście bardzo lubię ich zapachy i zawsze jestem zawiedziona, gdy kupię coś z tej serii i okaże się albo bardzo słabo pachnące, albo wręcz bez zapachu - jak ołówki, które kupiłam w zeszłym roku na spółę z przyjaciółką. Pachniały drewnem. No nie był to szczyt moich marzeń.
Jeśli o gumki chodzi, to zapach zależy od owocu. Truskawka i winogrono pachną najmocniej, natomiast jabłuszko i jagódka - średnio. Zapach najmocniejszy jest w trakcie pocierania o kartkę. No dobrze, ich kształty są przeurocze, zapachy miłe dla nosa, ale co z najważniejszą funkcją - ścieraniem ołówka? Hm, nie nazwałabym tych gumek świetnymi, ale też nie są takie najgorsze. Z ołówkiem HB sobie radzą, ze wszelkimi B+ już niestety nie. Co najważniejsze - nie rozmazują ołówka po papierze! A to niestety często się zdarza w przypadku niebiałych gumek. Te są szorstkie w dotyku i szybko się rozsypują na farfocle, dlatego nie wróżę im długiego życia, ale ogólnie jestem z nich zadowolona. Sześć gumek za piątaka to niezła inwestycja.
Mazakopędzelki, czyli tzw. brushpeny, to już przedostatnia kupiona przeze mnie rzecz z drugiego rzutu Biedronki. Jest to bardzo budżetowa opcja dla tych, którzy chcą spróbować swoich sił w brush letteringu, a nie chcą się od razu rzucać na profesjonalne przybory typu Edding czy Tombow. Przyznam, że ja swoją przygodę z kaligrafią tego typu dopiero planuję, więc trudno mi obiektywnie się o nich wypowiedzieć. Mają duże, długie i miękkie końcówki, którymi da się kaligrafować, ale jak dla mnie jest to trudniejsze niż z mazakami firmy Edding.
Te cieńsze literki wewnątrz zostały wyrysowane brushpenami Edding, natomiast te naokoło - mazakopędzelkami z Biedronki. Jak dla mnie, początkującej, tymi pierwszymi łatwiej się operuje, przede wszystkim przy robieniu cienkich kresek. Ale oczywiście wprawna ręka poradzi sobie i z drugimi, przy czym warto pamiętać, że bardziej przebijają one przez kartkę.
Jak widać, końcówki bardzo się od siebie różnią - przede wszystkim rozmiarem, ale nie tylko. W przypadku mazakopędzelków sam ich koniuszek jest bardzo mięciutki, właśnie jak pędzelek, przez co bardzo trudno zrobić cieniutką kreseczkę. Eddingi są zbite, ale wciąż giętkie, przez co zrobienie nawet bardzo cienkiej linii nie sprawia aż tylu trudności. Przy czym warto pamiętać, że za brushpeny Edding zapłacimy o wiele, wiele więcej, o ile w ogóle uda nam się je dorwać w Polsce (polecam szukać w TK Maxx). Brushpeny za 9 złotych, nawet średniej jakości, to wciąż według mnie świetna okazja. Na uwagę zasługuje też opakowanie, które jest całkiem wygodne. Mimo że z miękkiej folii, to ma klips i jest wzmocnione plastikową wytłoczką, przez co dobrze się z niego korzysta.
Ostatni zakup to jedyny, z którego jestem niezadowolona. Miałam nadzieję, że tegoroczne mazaki ze stempelkami będą się różnić od tych, które kupiłam dwa lata temu. Niestety, są albo identyczne, albo prawie takie same - nie jestem pewna tylko króliczków i psich łapek, natomiast pozostałe wzory na bank się powtarzają. I co najgorsze - tym razem w paczce trafił mi jeden mazak z pobitą osłonką na stempel. Nic nie boli bardziej, jak uszkodzony towar - ale jako że oczywiście nie wzięłam paragonu, a i też nie chciałoby mi się lecieć i wykłócać o mazaki za parę złotych, przełknęłam ten gorzki fakt. Na szczęście osłonka wciąż trzyma się mazaka, więc chroni stempel przed wyschnięciem.
Co do jakości samych stempli, to jest to taki standard, jeśli chodzi o tego typu pieczątki. Niektóre lepsze, inne gorsze, niektóre mocno się rozlewają, inne mniej - no nie jest to super jakość i trzeba być ostrożnym przy stemplowaniu, ale takich już ich urok. Najładniejsze wychodzą uśmiechy, gwiazdki i znaki zapytania, wystarczy uważać, aby właściwie ustawić mazak, bo inaczej wyjdzie nam hiszpański pytajnik.
Flamastry są śliczne, bo zapakowane w etykietki zdobione owockami i serduszkami. Ich skuwki wyglądają dość tandetnie, ale dobrze trzymają się trzonu. Sama końcówka to ani felt-tip, ani końcówka takiego typu, jak w opisywanych wyżej Sugar Rush. Ot, ni to gruby, ni to cienki mazak. Używam takich do napisów na plakatach, w albumie czy notatkach - warto mieć różne grubości w zanadrzu. Choć te akurat chyba zostawię w domu, jako że są niemal identyczne z tymi, które kupiłam dwa lata temu i trzymam na stancji.
Ogólnie jestem zadowolona z zakupów i z tego, że nie szaleję aż tak bardzo, jak bym mogła, co wynika z tego, że wiele rzeczy się powtarza i po prostu już je miałam lub jeszcze mam. Trzeba jednak uważać, bo niektóre z nich są w nowej odsłonie i udają nowości - tak jak flamastry ze stemplami.
Przed nami prawdopodobnie ostatnia już odsłona artykułów papierniczych, tym razem, zdaje się, dla starszej młodzieży. Źle to wróży mojemu portfelowi. Na pewno planuję kupić karteczki w kostce do domu, bo tutaj już ich brakuje, a reszta to już zależy od tego, co pojawi się w ofercie. Trzymajcie kciuki za mnie i mój zakupoholizm, który niebawem - mam nadzieję - poddam odwykowi, a póki co życzę Wam (i sobie) owocnych, ale rozsądnych zakupów szkolnych!
Zachęcam do polubienia fanpage, aby być na bieżąco.
Komentarze
Prześlij komentarz